Poniższy urywek pochodzi z książki Katarzyny Grocholi pt. „Przeznaczeni”, wydanej w Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2016, s. 415-422.
Zazdrościłam wszystkim, którzy mieli matki. Patrzyłam na małe dzieci w ramionach tych młodych kobiet i wiedziałam, że one jeszcze nic nie rozumieją, one myślą, że będzie tak zawsze.
To była bardzo stara kobieta. Może miała dziewięćdziesiąt lat, może więcej, a może tylko wyglądała na dziewięćdziesiąt lat, albo na sto nawet. Była obeschnięta na wiór, wysuszona jak pomidory suszone na słońcu, jej nogi i ręce przypominały patyczaki, których nienawidziłam jako dziecko i których bałam się jako dojrzała dziewczyna.
Stara kobieta leżała na ratanowej kanapie, na tarasie luksusowego hotelu. Widok z tarasu na morze zapierał dech w piersiach. Jak okiem sięgnąć, nic, tylko woda, układająca się w jaśniejsze i ciemniejsze pasma, dotykająca delikatnie horyzontu, a momentami wtapiająca się weń niepostrzeżenie, jakby niebo zatracało swój właściwy kolor na rzecz wody lub woda rezygnowała ze swojej dotykalnej rzeczywistości na rzecz nieba. Słońce tego dnia było łaskawe, schowane za szaroniebieskim cienkim pancerzem chmur, jedynie rozświetlało świat, nie tworząc cienia.
Na drewnianym tarasie, oddzielonym od pospólstwa pasmem wydm, małych sosenek i białych barierek, plastikowe łóżka były jeszcze puste. To nie był dzień na opalanie, to był dzień odpoczynku, leniwego nicnierobienia, niesmarowania się kremami przeciwsłonecznymi, nieodwracania się na kocach i leżakach, żeby przybrązowić teraz tył, a teraz przód, to był dzień podarunek po całotygodniowym skwarze, od którego wcześniej nie można było uciec.
Stara kobieta leżała na wznak, ubrana w białe spodnie i białą bluzkę, zapadającą się w miejscu, gdzie niegdyś musiały być piersi. Kolana uwypuklały się pod drogą tkaniną, jakby ktoś włożył pod spód jabłka, żylaste ręce leżały spokojnie obok, fioletowe ze starości, z żyłami jak postronki, upstrzone brązowymi plamami skóry. Nos sterczał ze starej twarzy prosto w zachmurzone niebo, ostry i wyraźny. Głębokie oczodoły ukrywały zamknięte oczy. Gdyby nie to, że bluzka unosiła się od czasu do czasu, wypchnięta pobranym powietrzem, i opadała, myślałabym, że nie żyje.
Na białej poduszce, koło siwych włosów zmumifikowanej kobiety, przysiadł motyl, paź królowej, rozpostarte skrzydła pokazywały kolorowy rysunek, biała otoczka plamek na końcach skrzydeł motyla w brązowo-rudym kolorze walczyła z bielą poduszek, bielą włosów, czułki sterczały dumnie i nieporuszenie. Motyl przysiadł na moment, ale widać spodobało mu się tutaj, siedział jak niepotrzebnie wpięta w poduszki broszka.
Ja też siedziałam – na tarasie jedynego hotelu, hotelu na plaży, wybudowanego w czasach, kiedy nie obowiązywały jakiekolwiek przepisy ochrony przyrody, sto metrów od brzegu, myślę, że w czasie sztormu fale musiały podbiegać pod ten luksusowy taras i opluwać go ze zdwojoną siłą.
Teraz morze było spokojne jak śpiące dziecko. I ciche. Tuż przy brzegu, raz na jakiś czas, tworzyła się minimalna fala, podpełzała na piasek, wydawała z siebie krótkie taaa i znikała. Szum nie był jednostajny, tylko przerywany, szuuuu i… cisza, i… szuuuu… i cisza… I…
Od starej kobiety oddzielał mnie potrójny rząd zadbanych czerwonych begonii i pusty kosz plażowy z białego ratanu, wyściełany materiałem w niebiesko-białe pasy.
Powoli na taras schodzili się hotelowi goście. Pod groźną tabliczką informującą: Only for hotel guests i Please return towels to the Spa reception on level 1, rozkładali na białych łóżkach ręczniki, kładli gazety i torby, książki.
– Chciałam znaleźć Dostojewskiego, ale było tylko to. – Pani w fioletowym kostiumie wkładała okulary do czytania, a jej koleżanka mościła się na sąsiednim łóżku.
– Aha – powiedziała pani w fioletowym i przeniosła się bliżej tabliczki Only for hotel guests.
Na dole plaża ożywiała się małymi dziećmi i biegającymi za nimi matkami, których skąpe kostiumy odsłaniały ponętne jeszcze pośladki i piersi.
– Będzie słońce – zauważyła jedna.
– Może tak – potwierdziła ochoczo druga.
Napływali następni goście. Zdecydowanie obniżałam średnią wieku. Tutaj, wyżej, było miejsce starszych ludzi, a jeszcze wyżej, dwa schodki wyżej, miejsce starej kobiety. Która leżała przy motylu.
Mojej matki nie wzięłam nad morze, kiedy jeszcze mogłam.
Nie przyszło mi to do głowy.
Bielusieńkie włosy staruszki układały się w sprężynki, albo same się układały, albo układał je fryzjer. Spa na dole oferowało masaże, zabiegi, manicure i pedicure, i na pewno czesanie.
Patrzyłam na morze i starą kobietę.
Moja matka nie była nigdy taka stara.
Zazdrościłam wszystkim, którzy mieli matki. Patrzyłam na małe dzieci w ramionach tych młodych kobiet i wiedziałam, że one jeszcze nic nie rozumieją, one myślą, że będzie tak zawsze.
Ale na dorosłych ludzi, którzy opiekowali się swoimi rodzicami, patrzyłam z zazdrością. Że jeszcze ich mają. Że być może nie mogą się już przytulić, nie mogą być pogłaskani, nie mogą im się poskarżyć, nie mogą być wysłuchani, ale mogą ich przytulić, mogą ich pogłaskać, mogą ich wysłuchać, mogą ich zrozumieć.
Zazdrościłam im, nie tak jak młodym, którzy mieli młodość na własność, jak coś danego na zawsze, co do mnie nigdy nie wróci, nie, z tym byłam pogodzona i raczej z pogodną życzliwością na nich patrzyłam, tym nie zazdrościłam, raczej byłam pełna pogodnego pobłażania dla ich niewinnych złudzeń, ale zazdrościłam dorosłym starych rodziców.
– Jeśli będzie trzeba, wyślemy busa – męski głos mijał nas, siedzących na tarasie, głośny i zdecydowany. – O rany, to trzeba było skręcić przed pierwszym rondem w prawo i uciec… No, teraz to ja wam mogę wysłać busa, ale i tak macie do przejścia…
Motyl siedział koło starej kobiety i tylko lekkie powiewy wiatru naruszały jego spokój.
Mewy zachowywały się jak kaczki, opadły na spokojną wodę i jak małe bojki kołysały się łagodnie na wodzie.
Moja matka nie zdążyła się zestarzeć. Choroba wysysała z niej życie tak szybko, pozbawiając ją po kolei wszystkiego, co miało dla niej znaczenie.
Dzisiaj siedziałam nad morzem, nad które już nie mogła pojechać, patrzyłam na zielonkawą wodę, jak powoli zmieniała kolor. Widma dalekich dwóch statków kołysały się w powietrzu, woda przy horyzoncie pojaśniała. A może gdzieś tam daleko unosiła się mgła i iluzja dla mnie, tu na brzegu, stawała się prawdą, nie wiem.
Zaczynało być gorąco i duszno, słońce od czasu do czasu przedzierało się przez szary pancerz i chowało ponownie. Chmury płynęły cierpliwie z zachodu na wschód.
Dwie starsze panie opuściły ramiączka staników.
– Posmarować cię?
– Nie, nie, nie będzie z tego nic.
– Chyba wyjdzie.
– Nie, nie, zapowiadali, że nie.
Położyły się na brzuchach i rozłożyły szeroko nogi. Chropawe pięty wystawione bezwstydnie na pokaz były w konflikcie z ich wypielęgnowanymi dłońmi.
Doba w tym hotelu kosztowała tyle, ile najniższa krajowa miesięczna pensja. Tu nie było biednych ludzi. Przekroczenie progu, a właściwie szlabanu parkingowego, włączało przyjezdnych w grupę tych bogaczy, co to ich na wszystko stać.
Mnie było stać, ale nie miałam już matki, z którą mogłabym tu przyjechać.
Stara kobieta poruszyła się i z trudnością podciągnęła wyżej. Przestraszony motyl stulił skrzydła, a potem odfrunął. Jej koścista ręka powędrowała za głowę, poprawiła poduszkę. Na szponiastym palcu zaświecił pierścionek. Słońce na moment wychyliło się zza chmury i to wystarczyło, żeby z dużego brylantu wydobyć tęczowy błysk.
Moja matka pewnego wieczoru musiała ściągnąć pierścionek i obrączkę. Pierścionek pamiętałam od zawsze, odrobina srebra i okrągły duży bursztyn, obrączka ślubna była cienka i nie miała żadnej wartości. Razem wyglądały pięknie i matka nigdy ich nie zdejmowała, nawet do mycia naczyń.
– Schowaj, już ich nie założę… – powiedziała i potrzymała chwilę w dłoni swoją jedyną biżuterię. – Schowaj, proszę…
Włożyłam je do szuflady i tam przeleżały do jej śmierci.
Nigdy już ich nie założyła.
Kamień starej kobiety był duży i na pewno miał powyżej karata. Tylko brylanty mają taki blask.
Ale to miejsce nie było dla biednych ludzi, nie powinnam się dziwić. Stara kobieta między poduszkami poruszyła się i z trudnością podciągnęła wyżej. Zdziwiła mnie gęstość jej włosów, prawie nie widać było różowej skóry głowy, tych siwych włosów miała więcej niż moja dużo młodsza matka przed śmiercią.
Przyglądałam się jej z czułością.
Jaka byłaby moja matka, gdyby dożyła jej wieku?
Swojej nie wzięłam do luksusowego hotelu. Teraz kiedy bym mogła… jej nie było.
I nie mogła leżeć w ogrodzie wśród poduszek, jak ta stara kobieta tutaj, ponieważ jej płuca już nie lubiły leżenia na wznak.
Zazdrościłam dzieciom starej kobiety.
Na pewno z kimś tu przyjechała, żadnej podróży już nie mogła odbyć sama, to było pewne, więc ktoś o nią zadbał, pomyślał o niej ciepło, chciał, żeby zobaczyła jeszcze raz morze, póki jej oczy cokolwiek jeszcze rejestrują. Ktoś chciał, żeby jej najprawdziwsza starość, która jakimś cudem nastąpiła, była najwspanialsza, najbardziej luksusowa, najmilsza. Ktoś o niej myślał, ktoś ją kochał, pomimo jej zwiotczenia, skostnienia i wysuszenia.
Ktoś ją kochał tak, jak ja bym kochała swoją matkę.
Gdyby żyła.
Taras przechodził w restaurację, podłoga była tam wysypana piaskiem, i teraz, przy białych stołach nakrytych białymi obrusami, zaczynał się ruch.
Patrzyłam na starą kobietę, ruch w restauracji narastał, kelnerzy kręcili się jak w ukropie, brzęczały sztućce. Na stoły wjeżdżały krewetki, czarne i zielone oliwki, anchois, suszone i świeże pomidory, sery i ryby, polędwiczki i tuńczyk, kapary i granaty. Patrzyłam na starą kobietę, która poruszyła się, z wysiłkiem odwróciła głowę w stronę wejścia, powoli opuściła nogi, chude, szczapowate nogi pokryte cienkim białym lnem, który ukryć tej szczapowatości nie zdołał, podparła się na łokciu i podniosła do pozycji siedzącej. Teraz jeszcze bardziej starość wypełzła na zaokrąglone plecy, przyciśnięte wiekiem ku ziemi, ale oto dźwignęła się i chwiejnie, jak trzcina, ruszyła ku drzwiom do hotelu i zniknęła w windzie.
Kelnerzy wnosili ostatnie półmiski, ananasy i maliny, łosoś w szpinaku, sola w sosie cytrynowym, tuńczyk.
Ciąg dalszy znajdziesz tutaj